Wspomnienia z krakowskiego akademika oraz gdybanie jakby to było, gdyby nie było to, co potem nastało, a tylko pozostało tak, jak miało miejsce wcześniej. O kujni, jednej kabinie prysznicowej na 50 osób, smaku spirytusu z babcinymi wiśniami, przypowieści o zakopanych talentach. Bohaterowie: studenci, tawerna Stary Port, krakowskie stołówki.
Jednym z najszczęśliwszych okresów w moim życiu był czas studiów spędzony w krakowskich akademikach. Pokoje były trzyosobowe, łazienki i kuchnia na korytarzu. W pierwszym roku musiałam dojeżdżać godzinę na Nową Hutę, a jedyna kabina prysznicowa w koedukacyjnej łazience była przeszklona i chybotała się niebezpiecznie. Aby móc się wykąpać, należało wstać pomiędzy 3 a 5 w nocy – wtedy była szansa na prysznic bez kolejki. W drugim akademiku mieszkałyśmy wciąż we trzy w pokoju, który śmiało mógł zostać nazwany jednoosobowym i został przez nas ochrzczony jaskinią. Generalnie nie dało się przez niego normalnie przejść – trzeba było iść bokiem, bo drogę zastawiała szafa, a jednyny stolik wielkości tych kwadratowych z Ikei został przeze mnie zajęty siłą. Siłą argumentów, bo miałam najwięcej prac pisemnych do oddania i wklepywałam je mozolnie na komputerze. Jako jedna z niewielu w ogóle miałam w akademiku komputer – używany laptop IBMa.
Plusem tej drugiej lokalizacji było centralne położenie przy samych Plantach, tawerna żeglarska po drugiej stronie i wspaniała stołówka na parterze budynku. Od 12.30 można było dobrze, dużo i tanio zjeść. W tych dwóch akademikach spędziłam w sumie 3,5 roku. Poznałam swoje do dziś dwie najlepsze przyjaciółki, bo mieszkanie z kimś w takich warunkach sprawia, iż to przyjaźń lub nienawiść na całe życie. Chciałabym w tej kwestii przesadzać, ale niestety tak jest. Gdy wspólne życie toczy się na parunastu metrach kwadratowych pokoju z za małą ilością szaf, stołów i jedną umywalką, łatwo nie będzie. Krzesła same sobie zawsze doniosłyśmy – pożyczając je z pomieszczenia wspólnej nauki. To nie był oryginalny pomysł, pewnie dlatego w tzw. kujni nigdy nie było na czym siedzieć.
Zresztą kto by się chciał uczyć na studiach. Choć zdarzało mi się przesiadywać w bibliotece wtedy jeszcze Papieskiej Akademii Teologicznej, która mieściła się w budynku seminarium duchownego, to mottem studiowania było raczej doświadczanie. Wkraczanie w dorosłość na bardzo ułatwionych warunkach. Przede wszystkim razem, kolektywnie. W grupie były ustalane też pierwsze reguły. Dla wszystkich po równo. Alkoholu i wspólnie zakupionego jedzenia. No chyba, że ktoś coś przywiózł z domu. Bez zajmowania innym kolejek, z odstaniem własnego miejsca w łańcuszku do prysznica. Zwalnianie pokoju, gdy ktoś chciał mieć intymne widzenie. Oczywiście z ograniczeniem czasowym do maksymalnie 30 minut, bo w zimie trudno dłużej spacerować po rynku, a w księgarniach taniej książki przestaje się w końcu spoglądać życzliwym okiem na zaczytaną, nigdy jednak nic nie kupującą studentkę.
To była taka pierwsza szkoła życia wspólnotowego. Dla mnie czas nieskończenie szczęśliwy, płynący alkoholem podejrzanego pochodzenia. Każdy akademik miał swoją własną melinę, a znakiem dobrych relacji był fakt, iż oddawało się własne szklane butelki, które były ponownie napełniane. Recycling pełną parą i żadnego spirytusu w plastiku. Nuczyłam się wtedy przerabiać wiśniowe konfitury od babci na wiśniową nalewkę, wiórki kokosowe na kokosówkę oraz znajdować jedyne słuszne zastosowanie dla każdego rodzaju cukierków. Kolorowe słoiki trzymałam na szerokim parapecie okna. Może dlatego zawsze ktoś nas odwiedzał, siadał przy stoliku i opowiadał. Najczęściej o zawodach miłosnych oraz niepokojach pożądliwych serc. Każda impreza dobiegała swego końca wraz z przypowieścią o niepomnożonych talentach. Miałam chyba taki zwyczaj powracać do konkluzji, iż my tu właśnie przy tym stoliku zakopujemy talenty w ziemi. A trzeba iść, działać i je pomnażać. Argumenty były mocne: dobra historia oraz wiarygodne źródło. Na typ etapie najczęściej choć jedna osoba dyskretnie przysypiała i po chwili wszyscy zaczynali zbierać się do wyjścia. To był oficjalny koniec.
Ten najszczęśliwszy czas mojego życia – choć niepozbawiony dramatów, zawodów i historii utraconej na zawsze miłości – uformował moje rozumienie wspólnotowego bycia razem. Stąd do dziś chętnie siedzę ze swoją rodziną przy stoliku, powracając równie często do motywu niewykorzystanego potencjału. Chcę, aby przy śniadaniu jajecznicy dla wszystkich było po równo, nawet jeśli ktoś ma niemal dwa metry, a inny ktoś niewiele ponad metr. Nie inaczej z przydziałem bułek. Potem można negocjować. W godzinach wieczornych uwielbiam siadać przy tym samym stoliku w towarzystwie – w zależności od dnia i pory roku – ciężkiego, czerwonego wina lub słonecznych bąbelków prosecco oraz dyskutować. Koniecznie do później niż podpowiadałby zdrowy rozsądek. O czym? O stoickim podejściu do życia, filozofii jako codziennej medytacji, wpływie mediów społecznościowych na zachowania jednostek oraz pogłębiającej się polaryzacji społeczeństw. O trendzie diversity, który dość poważnie podgryza ideę poczucia wspólnoty. O wartościach, kulturowych róźnicach, ludziach takich jak ja – z migracyjną biografią. Tematów nigdy nie brak.
Studencki czas pozostawił mi też kilka dość fatalnych nawyków. Prymatu świętowania nad obowiązkami. Działania na ostatnią chwilę – czasem z lenistwa, czasem w imię większych emocji oraz bardziej spektakularnej przygody. Spędzania godzin przy plemiennym stoliku, jakby to wokół niego kręcił się świat. Opowiadania historii z własnej bardzo subiektywnej perspektywy, w której jest się bohaterką i ofiarą jednocześnie. Bohaterką wszędzia tam, gdzie coś poszło wyjątkowo dobrze, niezawinioną ofiarą we wszystkich innych wypadkach.
Kim byłabym, gdybym żyła dziś tak, jak nauczyłam się żyć w tamtych studenckich czasach? Gdyby nie wydarzyło się wszystko inne po drodze?
Pewnie pracowałabym na uczelni z tytułem pani doktor. Mieszkałabym w akademiku lepszej klasy dla pracowników naukowych lub małej wynajmowanej krakowskiej kawalerce. Najpewniej w Nowej Hucie. Choć może przeprowadziłabym się do Zielonej Góry, bo tam było wolne miejsce na uniwersytecie? W każdym razie po powrocie do domu, zapalałabym papierosa i nalewała kieliszek czerwonego wina. Siadała na używanej kanapie z książką, by chwilę później zacząć robić notatki. Do nowego artykułu, książki, zajęć ze studentami. Byłabym sama. Może ewentualnie z kotem, choć wolę psy. Koty jednak lepiej nadają się do miast, lepiej znoszą samotność.
Wszyscy inni zdążyliby się ustatkować, a ja wciąż wyzwałałabym zasadę, że co wydarzyło się w Carpe Diem lub podobnym tego typu pubie, tam musi pozostać. Podczas rockotek krzyczałabym głośno wraz z muzyką „no chodź, chodź ze mną do łóżka”. Pisałabym bloga. Nigdy na trzeźwo. Budziłabym się ciężka, zmęczona, nie mogąc pozbyć się otaczającej mnie mgły aż do popołudnia. Miałabym dużą nadwagę, bo stołówkowe jedzenie nigdy nie było dietetyczne, a stołówki to przecież moje ulubione lokale. Zresztą obiad to moja ulubiona część dnia. Więc brałabym koniecznie dwudaniowy zestaw: zupa i drugie z kompotem. Czasem jakaś znajoma zaproponowałaby mi wspólny spacer, bo ona właśnie z dzieckiem do parku idzie. Poszłabym. Wracając do domu i mitologizując własne pozbawione pieluch i dziecięcych wrzasków życie. Opowiadając sama sobie historię o kwaśnych winogronach.
Czy moje życie jest obecnie dużo lepsze niż ta wizja? Inne. Wychwytuję powtarzające się motywy w zmyśleniu oraz rzeczywistości. Czuję się uratowana przez własne dziecko. Nie dlatego, że ono takie słodkie, a ja sama uwielbiam to całe rodzicielskie ciu, ciu, ciu. Dziecko zwyczajnie stawia do pionu. Pokazuje ciebie samą w lustrze. Własne odbicie w niekrzywym zwierciadle zmusza do korekt.
Akademikowy czas to był czas szaleństwa rozumianego jako butelka czegoś, zagrycha i taniec do upadłego. W lepszym wariancie z całowaniem się w bramie. Uczę się teraz inaczej definiować szaleństwo. Na przykład jako otwieranie laptopa w ramach pierwszej czynności z rana i snucie opowieści. Wracanie do wspomnień, podróżowanie w czasie. Choćby przez chwilę, bo zaraz rozpęta się codzienność.
Moje Camino de Santiago – pielgrzymka pisania. Dzień drugi. Zaliczony.
Być dorosłym znaczy: zapomnieć o tym, ile razy byliśmy niepocieszeni. – Heinrich Böll
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.