O wyruszaniu w pielgrzymią wędrówkę, szukaniu sposobów na siebie i zaczynaniu stale od nowa. Bohaterowie: św. Jakub, Michał Heller, Marie Forleo, Seth Godin oraz pewien domowy podszeptywacz.
Przez kilka ostatnich lat w chwilach zwątpienia w kształt nadany mojej codzienności, czy też w chwilach nagłego spadku euforii po momentach osobistych sukcesów, marzyłam o wyruszeniu szlakiem pielgrzymkowym do katedry Santiago de Compostella. Droga św. Jakuba stała się dla mnie – podobnie jak jest dla wielu innych – symbolem poszukiwania własnej tożsamości oraz rozpoczęcia nowego etapu. Zaczęłam nawet poważnie planować całe przedsięwzięcie, rozważając długość trwania pielgrzymowania, koszt oraz sposoby finansowania, czy temat tak prozaiczny jak opieka nad dzieckiem w tym czasie. Stoję na stanowisku, iż przy odpowiednim poziomie determinacji możemy zrealizować niemal każdy szalony plan. Nie wierzę w nieograniczoną ludzką sprawczość, ale w afirmowanie oraz przyciąganie tego, na czym nam naprawdę zależy, już tak.
Tylko, czy naprawdę zależy mi na dwumiesięcznej pielgrzymce z plecakiem na plecach? A może raczej chodzi o obietnice, które łączą się z podjęciem wędrówki. Bezkompromisową szczerość z samą sobą, rozliczenie się z paskudnymi nawykami oraz nałogami, odkrycie tego jednego życiowego powołania oraz przyrost mądrości na miarę filozofów. Ktoś bliski – domowy podszeptywacz – zasugerował mi, że ulegam filmowemu wyobrażeniu o Camino i że to tylko kolejny przejaw eskapicznych tendencji. Jak kiedyś ciągłe studia i kursy, wieczne przeprowadzki, stale rozpoczynane projekty. Taki własny nieustający maraton po świeży początek – z każdym pojedynczym krokiem lub najdalej za kolejnym zakrętem. Nie będę nawet zaprzeczać. Tak działam. To ja.
Moja codzienność od dawna podszyta jest myślą o ucieczce. Nie jakiejś wielkiej. Ale na tyle spektakularnej, by można było właśnie „zacząć od nowa”. Marzenia się mnożą: jest to o wyjeździe na wieś, i to o życiu na kampingach z gitarą niesioną na plecach, i to o domu nad morzem z codzienną kąpielą w lodowatej wodzie. Jeszcze to o czytaniu książek i nigdy nie pracowaniu. Pisaniu doktoratu, który byłby okazją do zamieszkania w bibliotece. Wyjeździe do samotni na bardzo długo. I setki innych – bliźniaczo podobnych. Mankament ciągłych początków jest jednak dość oczywisty – niewiele w takich warunkach urośnie, a nawet jeśli urośnie, to na pewno się nie ukorzeni. Wiem to. Rozumiem. A jednak nie potrafię się opędzić od słodkich wizji zaczynania.
Moje pierwsze zetknięcie z drogą św. Jakuba nie miało aspektu religijnego. Argument o filmowym wyobrażeniu był bardzo trafny, bo to właśnie opowieści z wielkiego ekranu były fundamentem mojej wiedzy o tym europejskim szlaku pielgrzymów. Czy naprawdę pragnę zobaczyć katedrę, w której wierzy się, iż pochowane są szczątki świętego? Nie. Ja chcę duchowej przemiany, oczyszczenia, ulgi, głębi. No tego całego zestawu po prostu. Najlepiej przy dźwiękach niebiańskiej muzyki i w promieniach zachodzącego słońca. Łatwo i szybko. Bo „trudno i wolno” nie brzmi ani trochę zachęcająco.
I tu wkroczyła moja dawna idolka – Marie Forleo i mój obecny idol – Seth Godin. W ramach promocji książki Godina, Forleo nagrała wspólny wywiad. Była w nim mowa o znaczeniu codziennych praktyk, wadze raczej drogi niż celu, pracy rozciągniętej w czasie i znaczeniu powoli zachodzących przemian. Być może padło nawet słowo samodyscyplina. Wszystko pozbawione hollywoodzkich obrazów. Za to wyważone. Tak bardzo wyważone, że aż nieatrakcyjne. Publikacja tak mało kontrowersyjnych treści wymaga biznesowej odwagi. Wracając jednak do wywiadu, wspomniane w nim zostały tzw. „poranne strony” (ang. morning pages). Praktyka codziennego pisania po to, by tego dnia mieć coś napisane w ogóle. Coś, cokolwiek i to najprawdopodobniej słabego. Taki start, rozgrzewka przed czymś jakościowo lepszym. Bez strachu, że zawiedziemy, bo swego rodzaju porażka jest wpisana w sam zamysł ćwiczenia.
Spodobało mi się to. Choć tego typu koncepty, jakże lekko rzucane w rozmowie, kosztują najwięcej wyrzeczeń. To jak pielgrzymka ku własnej doskonałości ze świadomością iż ta jest nieosiągalna. Przypomniały mi się słowa Michała Hellera, iż sukces to zawsze efekt swego rodzaju samoograniczenia. Przywołanym przez niego przykładem był sukces nauk nowożytnych jako zasługa ograniczenia podejmowanych zagadnień oraz dopuszczalnych metod. Codzienne pisanie to ograniczenie się, gdy chodzi o tyle innych czynności. Zaczyna się to już wieczorem przed, przez poranne wstanie, aż po mozolną realizację. Ponosimy koszt utraconych innych korzyści. Zresztą przez ile dni ma się naprawdę na coś takiego ochotę? Ja nawet znam odpowiedź na to pytanie w moim własnych przypadku. W dniu pierwszym. Zawsze mam wielką ochotę na realizację danego projektu w pierwszych 24 godzinach jego trwania. Wszystko, co dzieje się później, to mniej lub bardziej pochyła równia.
Choć może podjęty wysiłek jest czymś dobrym. Kształcącym. Transformującym. Właśnie jak wspomniana wcześniej pielgrzymka. Wtedy takie „poranne strony” mogłyby stać się Camino de Santiago, moim własnych szlakiem do pokonywania codziennie. Bez dodatkowych kosztów i rozłąki z dzieckiem. W jakiej intencji? Zmiany nawyków – w tym przede wszystkim tego pierwotnego pragnienia sięgania po łatwą rozrywkę, gdy jestem choć trochę zmęczona. Media społecznościowe, serialowe streamingi i prosecco z Treviso. To taka moja najbardziej czarna lista. Odhaczana za każdym razem, gdy należałoby wypisać rachunek, uporządkować dokumenty czy umyć podłogę. Gdy zmęczenie, ból głowy czy inna niedyspozycja. Gdy w ogóle coś, a więc niemal zawsze.
Niech więc spisywane słowa będą moim własnym Camino. Tym bardziej, że zawsze chciałam być jak Miłosz, Pilch czy Sontag – pisać dziennik. Dzień pierwszy. Zaliczony.
Zrób pierwszy krok na wiarę. Nie musisz widzieć całych schodów, po prostu zrób pierwszy krok. – Martin Luter King Jr.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.