Zatańcz ze mną
Cały dzień robili zakupy. Właśnie udało im się załadować wszystkie nazbyt wypakowane torby do auta. Rozpadające się siatki i te porządniejsze reklamówki z foliowanymi uszami, co mniej wpijają się w dłonie.
W zimie to ważne, ręce wtedy nie puchną tak bardzo. Szkoda tylko, że tak szybko robi się ciemno. Ledwie siedemnasta, a człowiek czuje, że najbardziej ekscytujący tego dnia będzie sen. No, może wcześniej film lub program rozrywkowy popłynie z telewizyjnego odbiornika jak kołysanka. Bo dorośli już nie liczą owieczek, nie opowiadają sobie bajek, nie tulą drugiego ciała, by zasnąć. Gdyby to nie był weekend, kończyliby wieczorem zlecenia, odpowiadając na ostatnie dwa maile co najmniej do północy. Każde ze swoim laptopem. Bo takie są realia zapracowanego, rodzinnego razem.
Kamil i Joanna. Zostawili samochód na parkingu, by jeszcze odebrać w zaprzyjaźnionym kiosku prenumerowane gazety. Szli obok siebie, wśród płatków śniegu, co spadały z nieba po raz pierwszy tej zimy. Taki dzień to zawsze powrót do dzieciństwa, gdy się jeszcze czekało na śniegowe szaleństwo. To też pożegnanie z tamtym entuzjazmem, bo nie sposób wyzwolić się od myśli, że od teraz trzeba będzie wstawać wcześniej, by odśnieżyć samochód, a pewność, że zapali jakoś dziwnie spada. No i te korki do pracy, nieposypana jezdnia, zaparowane szyby. Cholerny śnieg, tak szybko w tym roku. Ale jednak teraz pięknie wiruje, błyszczy się w świetle lamp, trochę jakby tańczył – dla wszystkich wystarczająco uważnych. Niewinny, bo jeszcze szkód nie spowodował, a zachwyt jakiś wzbudza, zmieniając fakturę świata na bardziej puchatą.
Wziął ją za rękę. Jej dłoń była zmarznięta, z rowkami odciśniętymi od niesionych zakupów. Pogładził, roztarł swoimi palcami, spojrzał z czułością na tę kobietę, co śnieg miała we włosach. Trochę jak diadem. Trochę jak gwiezdny pył. A trochę jak kiczowate, choinkowe ozdoby. Cholera, jeszcze ta choinka przed nami. Trzeba ją wyciągnąć z piwnicy i wywietrzyć porządnie na mrozie. Ale to dopiero za tydzień. Teraz ten śnieg na głowie Joasi skrzy się jak podczas ich wieczornych spacerów, gdy byli tak zakochani. Nie mając swojego miejsca, kluczyli ulicami, celebrując „tylko we dwoje”. Dwoje studentów ze spłoszonym wzrokiem i błądzącymi dłońmi, co szukają tej drugiej do pary. Miłości dopiero się uczą. Za tydzień wolny będzie jej pokój w akademiku. Może będą się kochać, po raz pierwszy fizycznie. Czasy obfitości, mimo niedostatków.
Wtedy on ją zabierał na tańce. Do baru, gdzie mały parkiet zawsze zajęty. Najczęściej była to rockoteka, na której oni czekali na te wolniejsze piosenki. By móc bezkarnie się wtulać, poczuć zapach włosów i przyspieszone pulsy. Gdy wychodzili, on przyciskał ją do murów budynków, całując namiętnie. Napierając na nią twardym penisem, co prężył się pod materiałem dżinsów. A ona czuła to całe pożądanie na swoich udach, odzianych w grube rajstopy, odsłoniętych przez krótką spódniczkę. Za każdym razem mogła mu się wtedy oddać, w nastroju „tu i teraz, koniecznie mocno i szybko”. Mimo chłodu czy ciekawskich spojrzeń przechodniów. Młodość. Jej wszystko wypada, niczego nie wstyd. Tańce na lata stały się ich tradycją. Zapomnianą może nieco przez ostatnie trzy zimy. Gdy żyli od śniadania, przez nastawioną pralkę i zupę, po wspólne łóżko razem. Nie trzeba było szukać bliskości.
Kamil przypomniał sobie to wszystko. Bo pierwszy śnieg jest czasem jak podróż. Sentymentalna. Do tych największych chwil ekscytacji. Pochwycił lekko zaskoczoną Joannę w ramiona.
– Zatańcz ze mną – wyszeptał.
– Oszalałeś! Musimy odebrać gazety. Przecież pada – odpowiedziała jak z automatu. W tej samej chwili żałując reakcji.
– Nie oszalałem. Pamiętasz, jak tańczyliśmy wolne piosenki, a później Cię całowałem? Wtedy też padał śnieg. Może nawet dodając mi odwagi, że nikt nie patrzy, zobaczyć nas nie może. Zatańcz ze mną. Nie robiliśmy tego przez wieki.
– Dobrze. Żeby tylko nikt nie wezwał policji, że para wariatów – zgodziła się zmieszana i ustawiła się jak do tańca w parze.
– Niech wzywają, powiemy, że to ten śnieg wzbudza w nas istne szaleństwo. Najwyżej wydamy się śmieszni. Zresztą, mamy dokumenty przy sobie.
Poprowadził ją kilka kroków. Obrócił. Oboje wybuchli śmiechem. Przylgnęli do siebie ciasno. Krzesząc iskierkę pożądania, co lubi przeskakiwać, gdy płyną emocje. Pocałował ją. Jak kiedyś, ale bardzo teraz. Namiętnie, wygarniając z jej ust językiem erotyczne fantazje. O możliwych kontynuacjach. Znowu poczuła jego męskość na udzie. Seks w potencji, co drugą stronę porywa. Pociągnął ją w stronę kiosku i opartą o tylną ścianę, mocno całował. Zajęczała lekko, rozstawiając stopy nieco szerzej, by mógł dobijać się do tej właściwej bramy. Była wilgotna. Być może pierwszy raz w tym roku spływała sokami jeszcze nie dotknięta. Jego dłonie ścisnęły kobiece pośladki i gdy już miał je unieść, by ona mogła go opleść nogami, usłyszał głos:
– A wy dzieciaki co tutaj robicie? Już miałam dzwonić po policję, że ktoś mi kiosk obsikuje – powiedziała właścicielka, która była typem pogodnej babci, co światem ze swojego okna zarządza.
– My po gazety – wybąkała Joasia.
– Ach, poznaję. Przygotuję. Żebyście tutaj nie marzli.
Tej soboty tańczyli jeszcze w domu. Pierwszy raz nago. Bo przecież pierwszy śnieg dodaje odwagi. Patrzyli na siebie inaczej. Trochę jak kiedyś, a trochę jak gdyby dopiero jutro mieli się poznać, zakochać. Nowi-starzy partnerzy. W połowie trzeciej piosenki namiętność jak fajerwerk po prostu wybuchła. Pragnieniami, sokami. Ona tylko rzuciła kołdrę na dywan. By brał ją tam, gdzie z nią tańczył. Kładąc się z rozłożonymi udami, by on mógł na nią napierać, już bez bariery spodni.
– Kochaj mnie, jakbyś ze mną tańczył – powiedziała jeszcze.
Na serwetkach
Wszedł do baru i skierował się w stronę krzesła, na którym miał zwyczaj siadać we wtorki i czwartki w obiadowej przerwie. Przy barowej ladzie, jak najbliżej oświetlonej lodówki, za której szybą piętrzyły się kanapki i słodkie babeczki. Sam bar przypominał te z filmów, w których zachrypnięta wiekiem i papierosami kelnerka dolewa kawę do filiżanek. Robi to przez całą dobę i Bóg jeden wie, od jak dawna. Na stołach leży cerata w kratę, a krzesła i stołki obite są czerwoną eko-skórą, gdzie „eko” oznacza jedynie sztuczną. Taki to był raczej nieudany romans mlecznego baru z restauracyjnym stylem. Jaki pan, taka suka. Właścicielem był tani, brzuchaty kawaler po pięćdziesiątce z marzeniem o amerykańskim śnie. Tylko nie tam, a tutaj.
Wchodzący chłopiec był jednym z wielu, którzy wpadali na byle coś ciepłego i byle na szybko. Wybierał miejsce, kierując się prostą zasadą: jak najbliżej piersi sprzedawczyni. Bo sprzedawczyni była już jak najbardziej polska: z mącznym kolorem skóry i wielkimi cyckami. Czasem wspominała, że planowała kiedyś zostać modelką, ale nie dała rady się przebić. Przynajmniej nie poza świat męskich magazynów, których cena nie przekraczała trzech złotych. Gdyby nie zakochała się nieszczęśliwie i do tego aż dwukrotnie, to może by się jakoś udało. Ale bez mężczyzny to ciężko. Także musiała porzucić sny o własnych okładkach na rzecz zarobkowego zajęcia. Przyszła tutaj, rozpięła jeden więcej guzik w koszuli, dostała pracę. I tylko zamierzone „tymczasem” wydłużyło się w lata. Wcięcie w talii zniknęło, skóra nieco zwiotczała, a pierwsze siwe włosy zdradzały wiek. W akcie buntu przefarbowała się w zeszłym miesiącu na szałowy platynowy blond. Ale znała swoje atuty. Ściągała ramiona do tyłu, wypinała cycki, zakładała krótkie spódnice, nie szczędząc głodnym i spragnionym widoków. Wydekoltowana samarytanka jadłodajni. Niech mają – myślała.
Poznawała go od razu, gdy tylko wchodził. Zawsze jakby wystraszony, nieco zmięty. Taki typ studencika o rozbieganym wzroku. Płochy chłopiec jeszcze. Pracował niedaleko w drukarni. Chyba dużo, choć przelewać to się mu nie przelewało. Zawsze miał odliczone drobne. Dokładnie na dwa naleśniki z szynką i serem, czarną kawę oraz półtora złotego napiwku. Bardzo dziękował i lubił zaglądać w biust, co był jak na tacy, gdy wyciągała kanapki z chłodziarki.
Widać było, że chłopak nie chce uronić ani kropli z tej erotyki w potencji. Dwa razy w tygodniu karmił się nie naleśnikami, a własną ekscytacją. Lubił patrzeć na rozchylone usta, gdy mówiła i cycki opięte za małym stanikiem. Ubóstwiał, gdy kołysały się lekko w rytm kroków właścicielki. To wszystko podkładało ogień w jego podbrzuszu. Siadał i od razu czuł własną erekcję. Modelka, kelnerka, dziwka czy święta. Bez różnicy. Gdy czekał na posiłek, wyobrażał sobie nagie ciało tej kobiety. Naturalne i soczyste. Sutki miały pewnie kolor brązowo-różowy, a gdyby po nich przesuwać dłonią, to sterczałyby kusząco. Kiedyś była w krótkiej spódnicy, gdy siedziała niedbale, spod białych majtek wychylało się bujne owłosienie.
Fantazjował, że po zamknięciu lokalu, sadza ją na ladzie i nurkuje językiem ku cipce, nos zanurzając w kępce włosów. Wdychałby jej zapach. Lizał łechtaczkę zapamiętale. Wpychał po kolei palce w wilgotną sokami dziurkę – jeden, drugi, trzeci. Gdy czwartym wdarłby się do wewnątrz, jęczałaby prosząc o orgazm. A on próbowałby wcisnąć całą dłoń. Wtedy zalałaby go rozkoszą. Wilgoć ściekałaby po jego ręce. Do wylizania. Do smakowania. Czasem też wyobrażał sobie te pełne usta zaciśnięte na swoim penisie, przesuwające się ku główce i z powrotem do grubego pożądaniem korzenia. Góra, dół. góra, dół. Szybko i rytmicznie, jak robią to doświadczone kochanki. Może w ramach przerwy wzięłaby jego członka między piersi i ściskała mocno. Na pewno spuściłby się chwilę później, zalewając jej dekolt kleistą spermą. Innym razem wyobrażał sobie, jak daje jej kolejne i kolejne orgazmy na ciasnym zapleczu. Jak napiera palcem na anus i wsuwa się, gdy ten się dla niego otwiera. Później wchodzi penisem w ciasny otwór. Ona sapie głośno i błaga, by się pospieszył, bo zaraz będzie szczytować. Kakaowe oko w bieli. Podniecające.
Tak właśnie czekał zwykle na te swoje naleśniki. Siedząc. Czasem gryzmoląc bez sensu po białych serwetkach. Z erekcją, której miał dać upust dopiero po jedzeniu, w męskiej toalecie. To tam mógł dotrzeć najdalej z napuchniętym członkiem. Miał nadzieję, że ona może kiedyś dołączy. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przemieni szczeniackie fantazje w prawdziwą ekstazę.
Ona nawet go lubiła. Czasem zamienili słowo lub dwa. Kiedyś opowiedział jej nawet trochę o sobie, że studiuje zaocznie informatykę i chce koniecznie zostać inżynierem. Żeby wreszcie zacząć zarabiać, a nie tylko całymi dniami tkwić w tej pieprzonej drukarni. Mówił też, że tak naprawdę zawsze chciał pisać wiersze, że marzy o własnym tomiku poezji. Odpowiedziała mu: pisz. Tyle mogła tylko doradzić. Przypominał jej o dawnych marzeniach, tych o wielkiej sławie i słowach jej matki, że jest z niej dumna. Zastanawiała się, czy ten podrostek słyszał to od swojej. Coś kiedyś wspominał, że część jego pensji wędruje właśnie do matki – bo przecież to ona zmieniała mu kiedyś pieluchy. Nic nadzwyczajnego, normalna rzecz, że teraz trzeba pomóc. Z takim podejściem powinien to usłyszeć. Jej matka żyła w dostatku za sprawą dobrze wybranego partnera. Tylko trochę pił, rzadko obrażał, nie kazał pracować. Często słyszała więc matczyne napomnienie, że może wreszcie i ona mogłaby coś w życiu osiągnąć, dobrze wyjść za mąż czy coś. Czy coś. No właśnie. Tymczasem pracowała tutaj. Tymczasem.
W każdym razie od tamtej rozmowy o pisaniu, chłopak za każdym razem zostawiał za sobą pogniecione i zaplamione, choć starannie zapisane serwetki. Z rymami, a czasem całymi strofami. Pisał erotyki do posiadaczki najpiękniejszych piersi. Wtulał w nich twarz w jej blade łono, a ona zalewała go ciałem i seksem jak muzyką. Wiedziała, że są o niej. A może po prostu chciała, by tak było. W tych wierszach znowu stawała się modelką, źródłem inspiracji, muzą chłopców, którzy lada chwila zmienią się w mężczyzn. Czekała więc na te wtorki i czwartki, by rozprostowywać wieczorami serwetki i uśmiechać się szeroko do siebie.
Przychodził przez dwa lata. Regularnie. Zawsze tak samo: zamawiając, czekając cierpliwie, jedząc, wychodząc. Za sobą zostawiał zapłacony rachunek, napiwek i zapisaną serwetkę. Pewnego dnia powiedział, że wyjeżdża, że tylko jeszcze ten tydzień jest w pracy. Nie skończył studiów. Ponoć za mało zdolny i kiepski z niego inżynier. Choć może zwyczajnie drukarnia wysysała zeń siły i cały talent do rachunków i różniczek. Zdecydował się na emigrację. Jak wielu w jego wieku. Dołączy do kolegi już na miejscu. Jakoś pójdzie. Może w większym świecie karty zostaną inaczej rozdane. Może nawet kiedyś powalczy o marzenia, a nie tylko o sztukowanie materiału, by wiązać nim koniec z końcem. Zaskoczona powiedziała tylko:
– Przyjdź w czwartek. Ten ostatni raz. Naleśniki na koszt firmy. Chcę się pożegnać.
– Dobrze. Jasne. Dziękuję. – odpowiedział tylko, bo i co miał mówić.
Pojawił się. Zjadł. Gdy chciał zapłacić, przytrzymała jego dłoń. Popatrzyła w oczy i pocałowała namiętnie w usta. Zabrakło mu powietrza. Chyba zapomniał oddychać. Oderwała swoje wargi od jego i uśmiechnęła się lekko, podsuwając plik zszytych kartek. przepisane wiersze z serwetek. Pośpiesznie zrobiony tomik. Na stronie tytułowej widniał krótki napis: „Chłopiec przy naleśnikach. Wybór wierszy – pewna kelnerka”. U dołu strony adnotacja zrobiona ręcznie – „Pisz. Całuję. Twoja A.”
– Swój oryginał w serwetkach zatrzymam. Powodzenia w wielkim świecie – zaszczebiotała i zniknęła na zapleczu. Może ze wstydu, że zbierała te serwetki, a może z przypływu wzruszenia, które zaszkliło się jej w oczach. On przerażony bardziej niż świadomy cudu, zabrał kartki, wybiegł. Biegł długo. A potem leciał długo. Samolotem do obcego kraju. I żył wcale nie krócej. Szczęśliwie.
Epilog. Podrostek zmienił się w mężczyznę. Nie został informatykiem. Nie pracował nigdy więcej w drukarni. Pisał nocami. Po czasie również i za dnia, zarabiając tym na wygodne życie. Nie była to poezja, a wartkie kryminały. W każdej książce pojawiała się ta sama postać cycatej blondynki – szpieg, informator, czyjaś kochanka, żona. W każdej też widniała ta sama dedykacja: dla A., pewnej kelnerki.
***
Odłożyła laptopa. Miała swoją historię – kołysankę do snu. Choć to ckliwe takie. Cholernie ckliwe jak na sukę. Wyszepcze teraz jeszcze w pustkę „Dobranoc kochanie. Bądź mój i bądź słodki”. Ckliwe. Cholernie ckliwe jak na sukę.
Wspomnienia
Spotkali się na trzy dni. Jedyne, co wiedziała to, że w tym czasie ma być poddana chłoście mocniejszej od wszystkich poprzednich. Nieumiarkowanej, która będzie świadectwem jej miłości wobec Pana. miała się przygotowywać do tego wydarzenia już wcześniej – przeszukiwać swe myśli i serce, utwierdzać w postawie oddania. Taka próba bólu, której nie sposób przejść bez absolutnej wiary w cel i sens przeżywanego cierpienia. Nie sposób przejść, nie kochając niemal bezwarunkowo. Jeszcze do wczoraj była pewna, że podoła, dopiero w obliczu jego kamiennego wyrazu twarzy i cichego skupienia, zrozumiała, że to spotkanie może się skończyć bardzo różnie. jeśli jej ciało i wola zawiodą, pozostanie jej tylko odejść. Nawet, jeśli słowa te nie były głośno wypowiedzianą regułą, czuła nieuniknioność takiego biegu rzeczy. Nie raz rozmawiali o ciężarze odbywanej sesji i znaczeniu każdorazowego uniesienia go przez uległą. on podkreślał do znudzenia, że rezygnacja suki jest równa utracie jej miejsca przy stopach Pana.
***
Bała się bardzo realnie – własnej słabości, jej możliwych konsekwencji oraz bólu. Od kiedy tylko go zobaczyła, zastanawiała się: kiedy? Od razu, na przywitanie, by było to już za nimi? A może na sam koniec spotkania, by ślady nie przeszkadzały mu się nią zaspokajać? Nie zgadła. Drugiego dnia wieczorem kazał jej wziąć kąpiel i przyjść zupełnie nago, z lekko wilgotnym ciałem do pokoju. Wykonywała polecenia i jeszcze do niej nie docierało, czego zapowiedzią były te słowa. bo przecież mokrą, świeżą skórę rzemienie tną jeszcze bardziej bezlitośnie… Wyszła z łazienki zrelaksowana ciepłem wody, jej twarz rozjaśniał uśmiech. spędzili przecież już tyle wspaniałych chwil, przytulał ją, z jego twarzy zniknęło pierwotne zasępienie, a w jego miejscu pojawiło się ciepłe i czułe spojrzenie. Aż do tego momentu…
Teraz siedział skupiony w fotelu i patrzył na jej beztroskę. Powiedział tylko: „to już. Mam nadzieję, że jesteś gotowa, że podołasz”. Ona tę nadzieję również dzieliła. Na początek miała się obrócić wokół własnej osi i pokazać wciąż jeszcze czyste od trwalszych śladów ciało. Kazał jej stanąć na środku pokoju, dokładnie pod belką przechodzącą pod sufitem. Wstał, by przerzucić nad nią linę i przygotować miejsce kaźni. Gdy podszedł do niej z kolejnym sznurem, wyciągnęła przed siebie nadgarstki, drżąc na całym ciele. Pachniała jeszcze kąpielą, choć jej ciało zaczynało już wydzielać woń strachu. Związał ciasno dłonie. Obszedł dookoła, złożył pocałunek na jej ramieniu, gdy był tuż za jej plecami. Wdychał jej zapach, błądząc nosem w okolicy szyi i włosów. Zastanawiała się, czy chce ją taką zapamiętać, w razie, gdyby nie przeszła próby. Dotknął jeszcze jej ramion, ściągnął je razem, by wyprostować sylwetkę… miał tak często w zwyczaju, gest ten wydał się więc jej krzepiącym. Przesunął palcami po pośladkach – wyszeptał „piękna”.
– To Twój czas. Powiedz mi, dlaczego będziesz chłostana? Wyjaśnij sens takiego cierpienia i powód, dla którego chcesz je znosić – polecił.
– Chłosta będzie próbą i dowodem mojej suczej miłości do Pana. Jej sens to wspólne zespolenie w cierpieniu. Ostateczne usunięcie wszelkich wątpliwości. Dlaczego? – by udowodnić, nadać fizyczny wymiar słowom i deklaracjom. Chcę wystawić swe ciało na razy i podołać, by móc lepiej i piękniej kochać swojego Pana.
– Masz wybór. Będziesz zakneblowana, ale w każdej chwili możesz zrezygnować. Trzy miarowe tupnięcia stopą, będą służyły dzisiaj za znak stopu. Znasz konsekwencje jego użycia?
– Tak, Panie – wyszeptała.
– Chcesz mi coś jeszcze powiedzieć?
– Boję się, Panie.
– Jestem tutaj, nie bój się – odrzekł.
Założył jej knebel wraz z maską na oczy. czuła, że traci możliwość wyrażania ogromu swojego cierpienia – łzy nie będą zauważone, błagalne spojrzenie nie trafi na jego wzrok, krzyk będzie tępy i pozbawiony wyrazu. Podwiązał jej ręce wysoko w górze, tak, że ledwo mogła ustać na stopach. Ciało jej było wyprężone, przestraszone i gotowe. W głowie panował mętlik… zastanawiała się, na jak wiele jest się w stanie zgodzić, by kochać i być kochaną. jaki to straszliwy głód miłości będzie wypełniał bat. a może właśnie oni, tu i teraz, budują razem coś pięknego i niepowtarzalnego? niedostępnego dla wielu innych ludzi? Wiedziała tylko, że chce podołać. Uczepiła się tej myśli i powtarzała bezgłośnie: kocham cię, Panie.
Słyszała, jak on bierze do ręki czarne, gumowe języki. Uderzył pierwszy raz. Guma świsnęła w powietrzu. Zrobiło się jej ciemno przed oczami. Nie wytrzyma…nie wytrzyma ani jednego razu więcej. Wspominał coś o magicznej liczbie pięćdziesiąt, ale przecież ona jest nierealna, żaden człowiek nie dałby rady dobrowolnie przyjąć takiego cierpienia. Wciąż jeszcze mokre ciało reagowało żywym ogniem na kontakt z rozpędzonym w powietrzu batem. Zostawały pręgi. Nie wiedziała, czy podchodzą już krwią, tak jak on sobie tego życzył. Modliła się, by pojawiły się możliwie szybko… i tylko nieustająca mantra: „kocham Cię, Panie.”
Liczył na głos: dwa, trzy. Uciekała ciałem, piszczała i pokrzykiwała, wgryzała się w knebel. Łzy ciekły strumykiem już od usłyszanego: „jeden”. Robił krótkie przerwy, gładził pozostawione ślady i milczał. Ciszę popołudnia przerywała stała sekwencja: Świst bata, jego głos wypowiadający liczbę, jej krzyk i tłumione łkanie. Cztery, pięć… już nie rozumiała zupełnie nic. nie umiałaby powtórzyć słów sprzed chłosty, choć kilka minut wcześniej bardzo w nie wierzyła. Bolało, cięło, paliło. Litość nie nadchodziła i wcale nadejść nie miała. Sześć, siedem… zwijała się w sobie, kuliła. ostatkiem sił szaleńczo starała się mamrotać w myślach: „kocham Cię, Panie ale…” Jeśli jej Pan tego potrzebuje, ona ma mu to dać. Osiem…
Bang bang, he shot me down
Bang bang, I hit the ground
Bang bang, that awful sound
Bang bang, my baby shot me down.
Bił ją przez dwie godziny, tyle trwało zadanie pięćdziesięciu razów. Co jakiś czas sprawdzał tylko, czy jeszcze jest świadoma tego, co się wokół niej dzieje. Była. Dłonie miała zupełnie sine, plecy pokrwawione, choć skóra pozostawała nie przecięta. Gdy wreszcie ją odwiązał, opadła na ziemię bez czucia. Nie potrafiła nic powiedzieć, nie chciała, by jej dotykał. Czuła przepastny żal. do niego. Do siebie. Nie wiedziała, czy potrafi się zmusić, by dalej go kochać. Mantra zamarła w jej głowie gdzieś koło liczby dwanaście. Później był już tylko ból i walka, by rytmicznie nie wytupać „stop”. W imię ambicji i za sprawą własnego postanowienia.
– Powiedz mi, dlaczego byłaś chłostana. wyjaśnij sens takiego cierpienia i powód, dla którego je zniosłaś – polecił jej po wszystkim.
– Zniosłam, bo chciałam, żeby mój Pan kochał mnie za wszelką cenę. Teraz nie wiem, czy było warto… to we mnie nie ma miłości – odparła.
Bang bang, I shot you down
Bang bang, you hit the ground
Bang bang, that awful sound
Bang bang, I used to shoot you down.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.